wtorek, 15 lutego 2011

Charles Bradley - No Time For Dreaming

https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiqmp3KPDI3GHP6hgV-FC0HUa72l1ctHIsvgFlY9QtPfbZhmE-EeqUYPdSob4quzuJFaxpLJ3GqdLf8Of54un_jVv0fznYQs7UBmQwK55-xyxvTt7gsEJKH48tCbinNBzVp2ChLV1KQCQk/s1600/Charles+Bradley.jpg

Jeśli uważacie że zdanie "nigdy nie jest za późno" to bujda, to mam dla was niezbity dowód, że to piękna prawda. Panie i panowie! Oto Charles Bradley! Ten urodzony na Florydzie w 1948 roku wokalista w styczniu wydał swoją płytę... Debiutancką płytę. Jak to możliwe, że w 2011 roku ktoś wydaje 63 latka śpiewającego genialny soul niczym wyjęty z lat siedemdziesiątych? Jak bym usłyszał taki głos też nie zastanawiałbym się ani sekundy. Słuchając singla "The World" pomyślałem sobie, że musiał za młodego kochać Jamesa Browna. I nie myliłem się, bo jego fascynacja muzyką rozpoczęła się, gdy siostra Charlesa zabrała go, biednego chłopaka, który dzieciństwo spędził na ulicach nowojorskiego Brooklinu, na pamiętny i kultowy koncert z 1962 "Ojca Chrzestnego" muzyki soul w The Apollo. Od tamtej pory Brown był jego guru. Jak już wspomniałem, Charles był biednym chłopakiem, więc nie mógł rozwijać swojego muzycznego talentu tak jak inni. Musiał pracować w barze za śmieszne pieniądze, żeby się jakkolwiek utrzymać. Gdy los zaczął się do niego nieśmiało uśmiechać, pozwalając mu występować ze swoim zespołem "do kotleta", chwilę później spłatał mu figla zabierając jego muzycznych kolegów do Wietnamu. Charles szukał szczęścia tułając się autostopem po całych Stanach w poszukiwaniu lepszej pracy, ale podróż skończył jako... kucharz. Szansę wyczuł dopiero kilkanaście lat później, gdy zaczął występować z repertuarem nie kogo innego jak Jamesa Browna. Jego kariera rozpędzała się, można powiedzieć, że dopiero w tym okresie posiadał jakąkolwiek nie przypadkową publikę. I znowu, gdy tylko Charles się rozpędzał, życie go hamowało... Pewnego dnia obudziły go w domu swojej matki policyjne syreny. Okazało się, że jego brat został zastrzelony. W tym momencie Charles stracił głowę i motywację do muzyki. Ale zła moneta musiała się kiedyś odwrócić. I tak też się stało. Jeden z jego "Brownowskich" występów przypadkowo zobaczył człowiek z Daptone Records, wytwórni która specjalizuje się w takich brzmieniach i w 2002 wskrzesili karierę Sharon Jones. Takim sposobem, po kilku singlach, ten genialny wokalista z ulicy spełnia swoje marzenie i wydaje dziś debiutancki album. Po blisko 50 latach starań. A żeby "happy end" był do końca spełniony, to powiem, że album jest niesamowity.

I choć nie sądzę, żeby ta płyta osiągnęła jakiś wielki sukces komercyjny (co pewnie by się stało, gdyby to samo nagrał powiedzmy Cee Lo Green), to ci, którzy tęsknili za brudnym, mocnym i co najważniejsze prawdziwym brzmieniem najczarniejszego Soulu będą zachwyceni. Tak jak ja.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz