niedziela, 27 lutego 2011

Radiohead - The King of Limbs

http://www.stylmiasta.pl/wp-content/uploads/2011/02/thekingoflimbs452.jpg

Wreszcie. Po czterech latach czekania światło dzienne ujrzał nowy album Radiohead zatytułowany "The King of Limbs". Cztery lata - dużo, co oznacza, że moje wymagania wobec tej płyty były wysokie, a na pewno nie obniżały ich pojawiające się od czasu do czasu plotki, że będzie to porywający materiał. Po głowie chodziły mi pytania. Czym może jeszcze zaskoczyć Thom Yorke? Na czym będzie polegała wyjątkowość płyty? Nie dopuszczałem do siebie opcji, że mogę się zawieść. I jak zwykle z rzeczami, które nie są tylko "kolejną płytą z muzyką", moje emocje były ekstremalnie skrajne. Pierwsza rzecz która "rzuciła mi się w uszy" - sample. I nie chodzi mi tu tylko o "czysty" sampling, zapożyczający części utworów z innych źródeł, niż swoje, ale też o to, że Thom i spółka często tną i loopują rzeczy które sami nagrali. Radiogłowi używają tego zabiegu na płycie chyba w największym stopniu, w porównaniu z resztą swojej dyskografii. I to była ta negatywna skrajność, na początku średnio mi to leżało. Pozytywną skrajnością, było brzmienie bębnów. Szczególnie szybkie brejki, często wręcz latynoskie, sambowe loopy ( np. z "Bloom") połączone z typowym dla tej ekipy brzmieniem miały w sobie magnes, były tym czymś, co kazało mi odsłuchać ten materiał nie jeden raz. I chwała im za to, bo jak to bywa ze świetnymi płytami, przekonują one do siebie słuchacza dopiero za którymś razem. Nie inaczej było i teraz. Po czasie stwierdziłem, że Radioheadzi pokazali innym, jak się powinno robić płyty. To wzorowy przykład jak stworzyć coś nowego, wyróżniającego się na tle reszty swojego dorobku, a jednocześnie brzmiącego tak, że po kilku sekundach dowolnego kawałka można ze 100% pewnością stwierdzić kto za tym stoi. Zmieniamy ciuchy, ale nie charakter. Na tą chwilę, kawałki takie jak "Bloom", "Lotus Flower" czy "Codex" to moje top tego roku. Jedynym zarzutem, jaki mogłem postawić tej płycie, to czas trwania - ledwie 37 minut z malutkim hakiem. Jednak z drugiej strony nie ma tu słabego kawałka, wolę 8 numerów na najwyższym poziomie, niż 20 średnich, szczególnie, gdy materiał jest tak bardzo spójny, utrzymany w jednej, konkretnej i przemyślanej konwencji, jak ten. Tak naprawdę, po prostu więcej tu nie potrzeba. Mi też więcej nie potrzeba... do szczęścia.

Thom. Zadanie wykonane. Jak zwykle.

wtorek, 22 lutego 2011

Long Arm - The Branches

http://s.dsimg.com/image/R-2701841-1297186804.jpeg

Long Arm. Zapamiętajcie tą ksywę, bo mamy do czynienia z jednym z największych muzycznych odkryć 2011 roku. Tak, wiem, że dopiero jest luty, ale jestem w 100% przekonany, że ten człowiek będzie w top wszelkich tegorocznych podsumowań. Long Arm to Rosjanin, który uczęszczając do szkoły muzycznej, kształcąc się w kierunku instrumentów klawiszowych zafascynował się gramofonami i diggingiem. Wtedy też w jego życiu pojawił się jazz. I to właśnie wpływy jazzowe nadają jego muzyce niezwykłej wyjątkowości. Long Arm podjął się bardzo trudnego zadania, gdyż łączenie hip hopu z jazzem nie jest niczym nowym. Powiem nawet, że jest czymś wręcz "oklepanym" na dzisiejszej scenie. Mimo to "PROJECT: Mooncircle" zaryzykowali i wydali debiut tego zdolnego człowieka zatytułowany "The Branches". Ludzie z tej wytwórni muszą mieć niesamowitego nosa, bo wcześniej wyłowili między innymi Shahmen, czy The Q4, projekt Arts The Beatdoctora. I kolejny raz trafili w dziesiątkę. "The Branches" to płyta magiczna, potrafiąca wydobyć z człowieka najpiękniejsze emocje. Tego materiału nie słucha się jak kolejnej płyty z instrumentalami. "The Branches" to jeden piękny, spójny twór, który wchodzi w głowę i co każdy odsłuch czaruje swoją magią trochę inaczej. Łagodne, świetnie pocięte partie fortepianu, wstawki saksofonu, trąbki, (chyba) fagotu, kontrabasu, łagodna perkusja i świetny aranż tworzą osobny świat, w który nie sposób nie wejść. Dopowiem, że jest to świat nieprzypadkowy. Warto zapoznać się z przypisami, które wyjaśniają jak interpretować każdy utwór. Są to refleksje dotyczące otaczającej nas rzeczywistości, a prezentują się one tak:

Power of Rain, The Waterfall Inside Me

Everything starts with waters. Water brings life and gives a chance for existence. It flows through the time, feelings and thoughts (reflections), leaving traces everywhere. Water leaks in everyone.

Double Bass In Love
To live means to love. “Double Bass in Love” is a love story. Story filled with dreams, hopes and warmth. Story that has no end.

After 4AM
It is time when magic of music stops to be an illusion. Time also stops and loses its sense. Sounds enter our world and spread over the ceiling steeping everything around with warm light.

Perfect Morning
Perfect beginning of a day when thoughts are clear and life is simple and understandable.

When Children Sleep
Silence! You have some time to change this world while children are sleeping.

Key Door
Magic wood is behind this door. Just key is needed. Here it is! But your fears and doubts stay between key and keyhole. It’s not so easy to open this door, isn’t it?

Dummy
It is battle for the opportunity to be one’s own self, for the chance to take the mask off forever.

The Branches
Door is opened and the magic wood is ready to appear in front of you. You making the path along bushes and swamps, trying to touch the sun rays and pass heaven sent light through fingers.

Ciężko się oprzeć, żeby nie posłuchać prawda? Singielek prezentuje się tak:

A reszta tak.

Brawo panie Long Arm, zyskał pan nowego fana.


poniedziałek, 21 lutego 2011

The Rural Alberta Advantage - Departing

http://www.tkshare.com/pic/20110210/2011021019451893.jpeg

Ogólnie nie jestem wielkim fanem muzyki gitarowej, lubię raz na jakiś czas. Ale jest kilka zespołów których muzyka przyciąga mnie jak magnes. Jednym z nich jest The Rural Alberta Advantage. Jest to kanadyjski band z Ontario założony w 2005 roku z inicjatywy Nilsa Edenloffa który jest wokalistą i gitarzystą. Oprócz tego w skład wchodzą: Amy Cole (chórki, klawisze i drugoplanowa sekcja rytmiczna) oraz Paul Banwatt (bębny). Na swoim koncie mają jeden album długogrający z 2009 roku zatytułowany "Hometowns".The RAA grają muzykę, którą określiłbym mianem indie-rocka z solidną i wyraźną domieszką folku. Tematyka utworów początkowo może wręcz śmieszyć - lato w górach, zimy na farmie, wiosenne roztopy, łamane serca, wieś. Banalne, niemodne, ale właśnie takimi prawami rządzi się północno-amerykański indie folk. I co najważniejsze, w ogóle mi to nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie, bardzo mi się podoba. "Departing" super "płynie", gdy przesłuchiwałem ją pierwszy raz poleciała od początku do końca dwa razy i chciałem jeszcze. Na osobne wyróżnienie zasługuje perkusista, świetny, wielki talent. Można powiedzieć "no spoko, 3 osobowy zespolik gra sobie folk, co w tym takiego fajnego?". Szczerość i prostota. Nic mi więcej nie potrzeba. Ładne, proste kompozycje, teksty o tym, o czym akurat chciał sobie napisać autor, nie ma tu żadnego silenia się na poezję. I choć piosenki są proste, to mają w sobie to "coś". Coś nieopisywalnego, karzącego wracać mi do tej muzyki. W czasach, gdy w cenie jest bycie oryginalnym "na siłę", co często zakrawa o absurd, szanuję zespoły które robią po prostu to co chcą. Mają swój charakter, z naciskiem na "swój". I jest to charakter w 100% prawdziwy.

czwartek, 17 lutego 2011

Apollo Brown - Time Past Autumn

https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEixOKcEqQ6YG38gs4Rbg2BGYsy1shQzNSyTlD6ZCoAxy0v1Fjf01P65JuN5RiE-dy58nZnilCaLkeiQx86CAZ4NAULxKnrrHAp03G_s9OFzD59_QMFCQ8E-GUI09X4x6b0pLK4i-424DOk/s1600/2684669492-1.jpg

Apollo Brown, producent odpowiedzialny między innymi za genialny album "The Left - Gas Mask", po pracowitym, ale niezwykle udanym roku 2010 nie zwalnia tempa. 1 Marca wypuszcza swój instrumentalny album zatytułowany "Clouds". Jako zapowiedź serwuje nam singiel który można pobrać za darmo. Tak jak sugeruje tytuł, na płycie można się spodziewać łagodniejszego i bardziej klimatycznego brzmienia niż na poprzednich produkcjach Browna. Ciekaw jestem czy Apollo podoła zadaniu, bo do tej pory słyszałem od niego tylko ciężkie "kosy". Singiel daje nadzieję, że da radę, bo brzmi naprawdę przyjemnie.



środa, 16 lutego 2011

The Streets - Puzzled By People (Zoo Kid Remix)

http://cdn.thefader.com/wp-content/uploads/2011/02/zzz.gif

Mała rzecz, a cieszy. Zdolny rudzielec znów atakuje, i choć jest to "tylko" skromny remix, to ofensywa nadal jest skuteczna. Dostajemy serię z 2stepowej rytmiki, łagodnych elektronicznych padów i dobrze współpracujących, zreeverb'owanych głosów Mike'a Skinnera i Archy'ego Marshalla. Atak odczułem i czekam na mocniejszy szturm. Good job!



A dla zainteresowanych download.


wtorek, 15 lutego 2011

Charles Bradley - No Time For Dreaming

https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiqmp3KPDI3GHP6hgV-FC0HUa72l1ctHIsvgFlY9QtPfbZhmE-EeqUYPdSob4quzuJFaxpLJ3GqdLf8Of54un_jVv0fznYQs7UBmQwK55-xyxvTt7gsEJKH48tCbinNBzVp2ChLV1KQCQk/s1600/Charles+Bradley.jpg

Jeśli uważacie że zdanie "nigdy nie jest za późno" to bujda, to mam dla was niezbity dowód, że to piękna prawda. Panie i panowie! Oto Charles Bradley! Ten urodzony na Florydzie w 1948 roku wokalista w styczniu wydał swoją płytę... Debiutancką płytę. Jak to możliwe, że w 2011 roku ktoś wydaje 63 latka śpiewającego genialny soul niczym wyjęty z lat siedemdziesiątych? Jak bym usłyszał taki głos też nie zastanawiałbym się ani sekundy. Słuchając singla "The World" pomyślałem sobie, że musiał za młodego kochać Jamesa Browna. I nie myliłem się, bo jego fascynacja muzyką rozpoczęła się, gdy siostra Charlesa zabrała go, biednego chłopaka, który dzieciństwo spędził na ulicach nowojorskiego Brooklinu, na pamiętny i kultowy koncert z 1962 "Ojca Chrzestnego" muzyki soul w The Apollo. Od tamtej pory Brown był jego guru. Jak już wspomniałem, Charles był biednym chłopakiem, więc nie mógł rozwijać swojego muzycznego talentu tak jak inni. Musiał pracować w barze za śmieszne pieniądze, żeby się jakkolwiek utrzymać. Gdy los zaczął się do niego nieśmiało uśmiechać, pozwalając mu występować ze swoim zespołem "do kotleta", chwilę później spłatał mu figla zabierając jego muzycznych kolegów do Wietnamu. Charles szukał szczęścia tułając się autostopem po całych Stanach w poszukiwaniu lepszej pracy, ale podróż skończył jako... kucharz. Szansę wyczuł dopiero kilkanaście lat później, gdy zaczął występować z repertuarem nie kogo innego jak Jamesa Browna. Jego kariera rozpędzała się, można powiedzieć, że dopiero w tym okresie posiadał jakąkolwiek nie przypadkową publikę. I znowu, gdy tylko Charles się rozpędzał, życie go hamowało... Pewnego dnia obudziły go w domu swojej matki policyjne syreny. Okazało się, że jego brat został zastrzelony. W tym momencie Charles stracił głowę i motywację do muzyki. Ale zła moneta musiała się kiedyś odwrócić. I tak też się stało. Jeden z jego "Brownowskich" występów przypadkowo zobaczył człowiek z Daptone Records, wytwórni która specjalizuje się w takich brzmieniach i w 2002 wskrzesili karierę Sharon Jones. Takim sposobem, po kilku singlach, ten genialny wokalista z ulicy spełnia swoje marzenie i wydaje dziś debiutancki album. Po blisko 50 latach starań. A żeby "happy end" był do końca spełniony, to powiem, że album jest niesamowity.

I choć nie sądzę, żeby ta płyta osiągnęła jakiś wielki sukces komercyjny (co pewnie by się stało, gdyby to samo nagrał powiedzmy Cee Lo Green), to ci, którzy tęsknili za brudnym, mocnym i co najważniejsze prawdziwym brzmieniem najczarniejszego Soulu będą zachwyceni. Tak jak ja.



niedziela, 13 lutego 2011

Tyler, The Creator - Yonkers

http://images.thekoalition.com/2011/02/Tyler-The-Creator.jpg

Kolejny młody kot pokazuje potencjał. Tyler to raper i producent pochodzący z Los Angeles i nawijający w ekipie OFWGKTA (Odd Future). Ten typ to rocznik 91, a ma już na koncie studyjny album zatytułowany "Bastard" wydany w 2009 roku. Teraz atakuje urywającym dupę singlem "Yonkers", który zapowiada zaplanowaną na kwiecień drugą solówkę tego młodziaka - "Goblin". Cóż mogę powiedzieć? O tym gościu z głosem niższym niż Chali2na, bitami niczym mroczna wersja Cool Kidsów i (dosłownie) chorymi tekstami jeszcze się nasłuchamy. Klip jest "mocny", ale idealnie uzupełnia wersy przypominające twórczość pacjentów psychiatryka. Słuchając tego numeru od razu przychodzą mi na myśl skojarzenia z Gravediggaz czy Eminemem z czasów "Slim Shady LP", tylko całość ubrana jest w nowoczesne podkłady. Czekam.


"here’s the number to my therapist

tell him all your problems, he’s f-ckin’ awesome with listenin’"



poniedziałek, 7 lutego 2011

Koncertowo.

Najbliższy weekendzik zapowiada się bardzo smakowicie dla warszawiaków. Co prawda przyjeżdżają postacie z dwóch innych światów, ale myślę, że warto wybrać się na oba wydarzenia.

DJ VADIM & YARAH BRAVO w klubie Ósmy Dzień Tygodnia 11.02

http://80bpm.net/wp-content/uploads/2011/01/vadim+bravo.jpg

Dj Vadim to utalentowany rosyjski producent, który urodził się w Petersburgu, dorastał w Londynie a teraz rezyduje w Stanach lub w Niemczech. Dawno temu zachwycili się nim w bardzo szanowanym i kultowym już labelu Ninja Tune, który zrobił z niego "gwiazdę". Jego muzyka to fuzja hip - hopu z soulem, funkiem, reggae, elektroniką czy nawet afrobeatami co zaowocowało wieloma ciekawymi kolaboracjami, czy to studyjnymi, czy koncertowymi, między innymi z DJ Krushem, The Roots, Dilated Peoples czy Kraftwerk. Podsumowując - kreatywny gość.

Yarah Bravo to żona pana opisanego wyżej, ale jej rola nie ogranicza się do bycia grouppie. ;) To bardzo utalentowana raperka i wokalistka, która z Vadimem tworzy idealnie zgrany duet na scenie. A co umie można usłyszeć chociażby na jej solówce z 2008 roku (próbeczka), pod tytułem "Good Girls Rarely Make History", którą bardzo polecam.

Mimo iż duet ten już nie raz był w naszym kraju, to myślę, że warto się wybrać, bo są oni gwarancją dobrej, bujającej i energetycznej imprezy. A do tego bilet (na tą chwilę) kosztuje 30 zł, czyli niewiele.

oprócz wyżej wymienionej dwójki:

KWAZAR & WIOSNA (Respecta & Camino Blue)
MONO (Respecta, Łódź)
J-SON (Grupa Biznes)
GREENJESUS (Weź się uczesz)
OLOTASAK


Start 21.00





-------------------------------------------------------------------------------------------------


Jamie XX w 1500m2 12.02

http://hypetrak.com/images/2011/01/Jamie-xx.jpg

Po piątkowej dawce hip hopu i soulu na sobotę zarezerwować warto czas na trochę klubowej alternatywy. Jamie XX to człowiek który w głównej mierze odpowiedzialny jest za brzmienie odkrycia roku 2009, zespołu "The XX". Mimo iż gitarowe riffy zamienia na elektroniczne dźwięki, to poziomu nie zniża ani trochę. Jego wyczucie brzmienia i wrażliwość muzyczna jest nieziemska, co owocuje tym, że choć to muzyka klubowa, to jednocześnie są to rzeczy pełne emocji. Emocji podobnych do tych jakich doświadczaliśmy słuchając np. hmm..., Four Teta (?), choć sama koncepcja jest zupełnie inna. Na dodatek na pewno będzie czego posłuchać, bo Jamie jest właśnie tuż przed wydaniem wyprodukowanego przez niego remix-albumu Gila Scotta Herona "I'm New Here", który zatytułował "We're New Here". ;)

oprócz Jamiego na głównej.

Supra1 (Trouble&Bass)
bshosa (detroitZDRóJ)
Dr Dip (detroitZDRóJ)
Kosakot (Sorry, Ghettoblaster)
The Phantom (Senseless, Top Billin)


Cena? Do 11.02 uwaga... 25 ZŁ!

Start: 22.00




niedziela, 6 lutego 2011

Deaf Center - Owl Splinters

https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi3cAoE4048ljw8FmVYBApXiKrTVFnqix1T_AyycTmUF95NHbJnUqt1eXlMCZIH8og2epfSEgNTPZUY4hV1qSdu0M29x7yy7hDBdIP5jHdA2mVcakoD_GEFkfGGbhevqBkosLnLnjUt6UNS/s320/Deaf+Center+Owl+Splinters.jpg

Deaf Center to norweski duet w skład którego wchodzą Erik Skodvin i Otto Totland - szkolni przyjaciele, któzy postanowili razem pisać muzykę. Proste prawda? Owszem, ale ich muzyka jest dużo głębsza i ciekawsza niż sposób powstania "DC". W 2005 roku narobili sporo szumu swoim pierwszym albumem długogrającym zatytułowanym "Pale Ravine". Płyta ta była dla mnie czymś w rodzaju soundtracku do nieistniejącego filmu i otrzymała genialne recenzje od branżowych portali. Teraz, po 6 latach wypuszczają swoje drugie dzieło - "Owl Splinters". I trzeba przyznać, że jest równie dobre, co pierwsze. Co ważne, Deaf Center mają swoje, bardzo charakterystyczne brzmienie, a obracając się w dzisiejszych czasach w okolicach gatunków modern classical/ambient o to bardzo trudno. Na "Owl Splinters" dostajemy piękne, długie, drone'owe wręcz dźwiękowe przestrzenie, które pięknie współgrają z fortepianowymi miniaturami, a wszystko to ubrane jest w formę muzycznego, pełnego napięcia thrillera. Świetnym zabiegiem jest umieszczenie skrzeczących i skrzypiących partii smyczkowych wspaniale wypełniających kompozycje, które od razu skojarzyły mi się z muzyką Richarda Skeltona z "Marking Time". Zresztą całą płytę można skojarzyć z twórczością czy to Skeltona, Irisarriego, Marsena Julesa czy Juliena Neto. A mimo to od razu wiesz, że to Deaf center. I to jest chyba najlepsza rekomendacja.

czwartek, 3 lutego 2011

Jose James - Vicadin

http://moovmnt.com/moovmnt/jose_james.jpg

Jose uraczył nas na soundcloudzie swoim nowym kawałkiem zatytułowanym "Vicadin". Za produkcję odpowiada nie kto inny jak Jimi Hendrix (przynajmniej wg. pani Hobbs) kalifornijskich bitów - The one and only Flying Lotus. A jak zdążyliśmy się przekonać na "Blackmagic", to połączenie to strzał w dziesiątkę. Nie inaczej jest w przypadku "Vicadin". Numer płynie w klasycznym dla tego duetu stylu. Delikatny, muskający bit wokal Jose Jamesa idealnie wpasowuje się w dość ubogi melodycznie, ale niesamowicie hipnotyzujący podkład. Jednym słowem mistrzostwo. Gnębi mnie tylko pewne pytanie. Podobno ten numer to odrzut z sesji do "Blackmagic". A pytanie brzmi: JAKIM CUDEM TEN NUMER TO ODRZUT?

nie mam pojęcia... :)

VICADIN by josejamesworldwide

Damn.

środa, 2 lutego 2011

Bibio - Excuses

Pojawił się singiel zapowiadający chyba jeden z najbardziej oczekiwanych albumów 2011 roku - "Bibio - Mind Bokeh". Stephen Wilkinson jest już jakiś czas na scenie, ale zatrząsł nią dopiero w 2009 roku płytą "Ambivalence Avenue". I trzeba przyznać, że poprzeczkę postawił sobie bardzo wysoko. Teraz przychodzi do głowy pytanie. Czy nowy album będzie kontynuacją stylu z "AA"? Nie wydaje się to mądrym pomysłem, bo ciężko byłoby mu się wzbić wyżej. Singiel rozwiewa wątpliwości, że Bibio postanowił trochę uciec od tej stylistyki. Słychać tu dużo więcej koneksji z IDM'em, brzmienie jest ostrzejsze, surowsze. Z drugiej strony łagodne naleciałości bardzo ładnie się tu wpasowują, wyczuwam nutę Jamesa Blake'a. Singiel naprawdę przyjemny, chociaż jeśli to ma być największa bomba z płyty (co oczywiście nie jest powiedziane) to chyba poprzedniczki nie przebije. Bardzo fajna rzecz, czekam na album, mam nadzieję, ze się nie rozczaruję.