środa, 24 października 2012

Andy Stott - Luxury Problems (2012)



Andy Stott to ciekawy przypadek. Ten pochodzący z Manchesteru producent kręcący się w klimatach dub-techów w 2006 i 2008 roku wydał swoje LP zatytułowane kolejno "Merciless" oraz "Unknown Exception". Były to płyty bardzo dobre - wzorowe przykłady dubowego techno. Z drugiej jednak strony nie miały one dla mnie niczego, co mogłoby mnie zatrzymać przy nich na dłużej. Podczas słuchania miałem wrażenie, jakby w czasie produkcji Andy odhaczał kolejne punkty niezbędne, aby poruszać się w tej konwencji elektroniki. Punchująca, subbasowa stopa? Jest. Delikatny, płynący bass? Zrobione. Subtelne, potraktowane delayem i reeverbem akordy syntezatora? Proszę bardzo. Mam jednak wrażenie, że w tamtym okresie zapomniał o jednym, chyba najważniejszym punkcie do oznaczenia - własnym stylu. Stott pomiędzy takimi artystami jak Basic Channel, Rod Modell, Bvdub, czy Intrusion po prostu ginął w tłumie. Był dobry, jako producent miał świetny warsztat, ale nie umiał go spożytkować. Od 2008 zrobił sobie przerwę od techno i wydawał bardzo fajne połamańce pod pseudonimem Andrea. Ale prawdziwy przełom przyszedł w 2011 roku, kiedy powrócił jako Andy Stott wydając dwie genialne epki, łączące się w album - "Passed Me By" oraz "We Stay Together". Takiego mroku, ciężaru i atmosfery czarnej magii jak na tych płytach świat dub techno jeszcze nie słyszał. Andy w końcu wyrobił sobie niepodrabialny styl a singiel "Posers" to moim zdaniem najlepszy elektroniczny track zeszłego roku. Po takim comebacku wiadomość o "Luxury Problems" przyjąłem z wielkim entuzjazmem. No i doczekałem się.

Krążek otwiera utwór "Numb", który był jedynym singlem. Trzeba przyznać, że tak mocarny track na otwarcie to niemałe ryzyko. Jeśli później będzie trochę gorzej, to pozostanie uczucie niedosytu. Swoją drogą ten kawałek odsłania pierwsze różnice i podobieństwa pomiędzy zeszłorocznymi EPkami a "Luxury Problems". Główna różnica ma na imię i nazwisko Alison Skidmore. Tak, Andy dodał wokalistkę, ale nie bójcie się, nie jest to banalny zabieg. Mam wrażenie, ze Stott traktuje jej głos na równi z innymi elementami utworu, dodanie wokalistki nie oznacza u niego wystawienie jej na pierwszy plan. Manewr ten na pewno sprawia, że muzyka staje się bardziej przystępna dla słuchacza, ale jednocześnie dalej przytłacza nas swoją masą (co nawiązuje do poprzednich wydawnictw). Po świetnym "Numb", przechodzimy do "Lost and Found". Tutaj mamy do czynienia już właściwie z retrospekcją. Ten track spokojnie mógłby wyjść rok temu gdyby nie jeden detal. Przy tym kawałku odkryłem jak olbrzymią rolę na albumie odgrywa głos Alison, który gdy tylko się pojawia zmienia jego oblicze z ciężkiego mrocznego leniucha w niebiańskiego marzyciela. Lecimy do "Sleepless". Najlepszy track z albumu zdecydowanie. Dłuuuuugie, dark ambientowe wręcz intro buduje klimat niesamowicie, potem podbija to uczycie powoli wchodzące fade'em bębny. Aż w końcu w trans wprowadza genialna, pulsująca stopa z klasycznym już dla Andy'ego sidechainem i powtarzajacy się wokal. Kwintesencja stylu. "Hatch The Plan" to typowy "wyciszacz" po burzy, przypominający mi ambientowe odskoki Bvduba z tą różnicą, że mamy tu do czynienia jeszcze ze Stottowymi bębnami. "Expecting" jest już trochę cięższe w odbiorze. Genialny, mroczny, metaliczny ambient potraktowany bardzo prymitywną stopą. Napięcie rośnie, Andy świetnie gra emocjami słuchacza, tracklista układa się idealnie, a wręcz zaskakująco, bo następnie mamy do czynienia z tytułowym utworem albumu, który jest zupełnie inny. Lekki, melodyjny track, bardzo dobry, jednak ja już chcę z powrotem trafić pod ciężki techno-but! A tu kolejne zaskoczenie, zdecydowanie lepsze! Połamane amen brejki to nie to czego się spodziewałem na tym albumie, a jednak pasują tu przepięknie. Jak bym słuchał Paradoxa w slow motion. "Up The Box" - świetna rzecz. Bezbębniaste "Leaving" mówi nam dowidzenia. Osobiście myślę, że szkoda, iż bezbębnianste, bo oczekiwałem jakiegoś ostatniego mocnego kopa a tu track urywa się w kulminacyjnym momencie i powinien bardziej służyć jako intro niż outro. I to tyle. Osiem kawałków na papierze może wydawać się za mało, ale w rzeczywistości idealnie mnie satysfakcjonuje. Nie zaznamy tu "wypełniaczy" przy których będziemy modlić się o koniec.

Podsumowując - Andy Stott podołał. Myślę, że wyląduje u mnie w top 5 bez podziału na gatunki. Jego styl od zeszłego roku wyewoluował w dobrym kierunku, ale uważam, że dalsze brnięcie w tę stronę nie będzie dobrym pomysłem, bo doprowadzi już do karykatury i banału. Tak więc Andy, myśl nad kierunkiem rozwoju, bo teraz dopiero masz niemały problem. A ja puszczę sobie jeszcze raz. ;)

8/10




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz